| Dzieci OnLine | Suwałki | Gry online | Maluch |

Dzieci OnLine  Strona Główna Dzieci OnLine
Człowiek nigdy nie pozbędzie się tego, o czym milczy.

RegulaminRegulamin   FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy  StatystykiStatystyki
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  AlbumAlbum

Poprzedni temat :: Następny temat
Dipolamu - Nowe Życie
Autor Wiadomość
filemon
-Usunięty-
Gość
PostWysłany: Sro 04 Paź, 2006 16:30   Dipolamu - Nowe Życie

DIPOLAMU
Nowe Życie

TODD
Budzik. Wstaję zmęczony. Nie ma dzisiaj pracy. Mogę spać dłużej, ale nie chcę. Wychodzę do łazienki przemyć twarz i załatwić sprawy higieniczne każdego szanującego się obywatela o siódmej rano. Przebieram się w mój strój do joggingu. Leży całkiem nieźle. Dawno go nie używałem, ale ostatnio doszedłem do wniosku, że przydałoby mi się trochę ruchu. Schodzę na dół i otwieram lodówkę. Wypijam dużą szklankę soku pomarańczowego i zjadam przedwczorajszą bułkę z majonezem i serem pleśniowym. Dokładam sobie jeszcze dwa korniszony i ruszam pobiegać. Po wyjściu na powietrze ogarnia mnie zimno. Nogi cierpną, każdy, nawet najlżejszy podmuch wiatru jest dla mnie silnym bólem. Zabieram się do biegu. Idzie mi topornie. Zatrzymuję się, dosłownie, co moment. Nie mogę złapać powietrza. Biegam przez setki gałęzi, rozdeptałem już jeża i mysz. Zdesperowany przysiadam na ziemi, by po raz kolejny odpocząć, chociaż odległość, jaką przebiegłem od domu jest równa odległości przebiegnięcia ulicy. Tego oczywiście nie robię, bo nie muszę. Mam samochód. Odchylam głowę na bok i dopiero teraz widzę, że coś nie jest zupełnie w porządku. Kilka drzew ode mnie wisi samobójca, który szaleńczo łopocze nogą o nogę próbując w ostatnich chwilach swojego, jak sądzę, nędznego życia uratować siebie. Wiem, że to zwykły odruch, ale coś nie gra. Drzewo jest za słabe. Znając moje możliwości wstaję i zaczynam truchtem biegnąć do celu. W pewnym momencie dzieje się to, czego mogłem się spodziewać: sucha gałąź pęka. Niedoszły samobójca spada na ziemię i rozwścieczony zabiera się do ponownego związywania liny. Przyczajam się za drzewem. Nie widzi mnie. Czas wkroczyć do, i tak już rozwiniętej, akcji.
-Chyba wybrał pan złą gałąź. Wie pan-wiele ostatnio zasusza się, a nawet tego po nich nie widać. Wie pan, jak sądzę, ta – wskazuję na gałąź obok złamanej. – wytrzyma pana ciężar.
Spoglądam na niego pobłażliwie. Teraz widzę, że to młody chłopak. Ma najwyżej siedemnaście lat. Odwraca się do mnie i z lekko rozdrażnionym głosem odpowiada.
-Wiem, dziękuję panu. Mam małą prośbę. Czy mógłby pan zawiązać mi odpowiednio ten sznurek? Źle to zrobiłem. Okropnie boli od tego szyja. Wierzgałem tak rozpaczliwie, że gałąź pękła.
Odbieram od niego sznurek i zabieram się do wiązania.
-Nic trudnego - nauczyłem się tego na obozie, wie pan, pływackim lub coś w tym stylu.
Gdy sznur jest już praktycznie naprawiony, dochodzę do jednego: przecież to bezsensu. Wiązać sznur samobójcy. To jakiś absurd.
-Przepraszam pana, ale ten pomysł nie jest chyba dobry.
-Jeśli chce mnie pan odpychać od postanowionego czynu, to...
-Jakżebym śmiał. Nie w tej sprawie chciałem zabrać głos.
TEDDY
Patrzę na niego jak na wariata. O co jemu chodzi do cholery? Jakby miał jakiś odpieprzony problem i nie chciał się ze mną nim podzielić.
-Więc, o co? – Staram się trzymać normalny ton, chociaż dziadek jest ostrym świrem.
-Broń. Chodzi o broń. Przecież to absurd, żeby kończył pan życie w ten sposób.
-No tak, niech mi pan wierzy, użyłbym gnata. Gdybym miał. A nie mam, więc nie używam. I jeśli można, to chciałbym...
-Ja mam broń. Jest całkowicie sprawna i nabyta legalnie. Mój dom jest bardzo blisko tego miejsca. Mógłbym panu użyczyć pistoletu, jeśli pan sobie tego życzy.
-Mów mi Ted, dla przyjaciół Teddy. Właściwie to...
Nie wiem. Z jednej strony wziąłbym gnata od dziadka. Wszystko poszłoby gładko. Bach! i po sprawie. Ale, z drugiej strony, wolę nie wkręcać się w darmową kawę i rozmowy o tym, jak ciężko był amerykanom w Wietnamie. A zresztą... Rozmów o Wietnamie nigdy za mało.
-Z chęcią użyłbym pana broni.
-To wspaniale! Wie pan, rzadko mam gości. Pan wygląda na bardzo porządnego człowieka i, chociaż spotykamy się w tak nietypowej...
-Przepraszam, że przerywam: gdzie jest pański dom?
Takiemu dziadowi zawsze trzeba przerwać. Zaraz się zacznie, że to dom brytyjskich lotników.
-Nic nie szkodzi. Mój dom znajduje się mniej więcej 100 metrów stąd.
-Świetnie. Czy moglibyśmy… no wie pan, już iść?
-Ależ oczywiście. Nie omieszkam opowiedzieć panu paru szczegółów o tym, jakże wspaniałym, domku. Nie uwierzy pan, ale ma już ponad sto lat. Na początku był to dom brytyjskiego lotnika, potem jego żony wdowy. Coś jednak w tym domu z nich pozostało. Lotnik jak się okazało był niespełna rozumu. Zabił swoje dzieci. To samo miało stać się z jego żoną. Ale była sprytniejsza, uprzedziła go i sama wymierzyła sprawiedliwość.
TERRY
-Terry, ty to nazywasz towarem, do cholery?
-Spokojnie, już idę. Idę.
Zakładam czapkę policyjną i zbliżam się do Wendy. Siedzi nago przy stole i stara się zrobić sobie uczciwą działkę z tego, co jej dałem. Wszystko idzie jej na opak. Zamiast brać z pierwszej torebki bierze z drugiej, używa łyżki i rozsypuje cenny pył gdzie się tylko da.
-Ale, Wendy, to nie tak. Popatrz.
Wyjmuję z jej rąk łyżkę, na której nieudolnie próbowała coś podgrzać.
-Popatrz: bierzesz wszystko z pierwszej torebki. Druga jest od tych brudnych czarnuchów, ta pierwsza od czystych Portorykańczyków. Jasne?
-Dobrze Terry, jak taki jesteś mądry to sam to zrób.
-Jeśli wolisz.
Biorę trochę proszku z pierwszej torebki i wyjmuję z kieszeni aluminiową zakrętkę.
-Czemu zakrętka?
-Bo jest lepszym przewodnikiem, a metal gorszym niż aluminium.
Wyjmuję z kieszeni moją zapalniczkę.
-Czemu twoja zapalniczka?
-Moja jest oryginalna na benzynę, a twoja to szmelc z kiosku.
Podgrzewam heroinę na zakrętce i czekam, aż stanie się w całości płynna.
-Czemu ma być taka rzadka?
-Lepiej rozprowadza się we krwi.
Zmieniam igłę na cieńszą niż ta, którą ma Wendy.
-Czemu nie mogę używać tej grubości, co ty?
-Bo masz cieńszą skórę, po co masz się kaleczyć.
Wciągam całość i podaję Wendy.
-Dziękuję Terry, nie wiedziałam, że tak ci to wychodzi.
-Ma się talent do takich rzeczy.
TODD
Otwieram drzwi od domu i rozglądam się chwilę. Pustka. Zawsze jest pusto.
-Czy byłby pan uprzejmy zająć miejsce? – Pytam i gestem ręki wskazuję najbliższy fotel.
-Czemu nie? Ile to potrwa?
-Moment. Dosłownie moment.
Wychodzę z salonu i wchodzę do mojego pokoju. Wyjmuję pudło z dołu szafy. Otwieram je i delikatnie wyjmuję broń. Przez te wszystkie lata nie zestarzała się nawet o jeden dzień. W rzeczy samej nie dziwię się, czemu to maszyny mają władać światem, a nie my. Wkładam pudło na swoje miejsce i przecieram pistolet ręcznikiem. Błyszczy się jak nowy. Zaglądam do komody w poszukiwaniu naboi. Nic z tego - tam ich nie ma. Otwieram schowek w kuchni. Jest tu masa gratów, ale naboje to chyba ostatnia rzecz, jaką tutaj znajdę. Schodzę do garażu i wyjmuję pudełko ojca zza półki lewej ściany. Jest w nim wszystko, co zostało z Wietnamu. No właśnie. Trochę za dużo tego zostało. Jest tutaj sobie pięć całkowicie różnych paczek z nabojami. Jeśli wybiorę złą, kula może rozwalić się w środku pistoletu i oderwać mi rękę. Albo, na przykład, wystrzelić w głowę mojego kolegi, ale zrobić mu taką dziurę w głowie, że w życiu nie domyłbym krwi z mojego parkietu. Decyzja jest trudna i wolę nie podejmować takich decyzji pochopnie. Tutaj potrzeba wzroku zawodowca. Zabieram pudło na górę i układam koło mojego towarzysza.
-Wszystko gotowe? – mówi rozdrażnionym głosem tak, jakby chciał zmienić w ostatnim momencie decyzję.
-Jeszcze moment. Nie jestem pewny, co do sprawy naboi, lepiej by było, gdybym zapytał się mojego sąsiada w tej sprawie.
-Ile to potrwa?
-Najwyżej dziesięć minut, nie chcę panu przedłużać cierpień. Będę się starał zrobić wszystko bardzo szybko.
-W porządku, poczekam.
Podchodzę do telefonu w korytarzu i wykręcam numer do Terry’ego.
-Taaak? – Zapytał ziewając przeciągle.
-Wiesz, Terry mam mały problem. Mógłbyś być u mnie możliwie jak najszybciej? Potrzebuję rady fachowca.
-Jasne, czemu nie?
Odłożyłem telefon i usiadłem na fotelu obok Teda.
-Wie pan? Właściwie, to już chyba...
Dzwonek.
-O widzisz już jest. Nie ma co się martwić.
TERRY
Todd otwiera mi drzwi. Wyciąga zza pasa pistolet i podaje mi go.
-Tu stoi problem: jakich mam użyć naboi?
-To zwykła czterdziestka piątka, pistolet policyjny. Mam chyba paczkę przy sobie.
-A tak w ogóle, to, po co ci naboje? – dodaję po chwili zastanowienia.
-Mam mały problem: poznałem osobę, która chce zakończyć swój ziemski żywot, no i, sam rozumiesz.
-Jasne, jasne.
Zaczynam przeszukiwać wszystkie kieszonki w moim mundurze policyjnym, aż w pewnym momencie dochodzę do wniosku, że jest to czyn całkowicie bezsensowny.
-Todd, patrz jaki ja głupi jestem. To jest bezsensu.
-Tylko z pozoru.
-Przecież ja sam mam ten pistolet!
Uradowany wyciągam zza pasa broń i wymieniam magazynki w ten sposób by pistolet Todda miał pełną ilość naboi, a mój zerową.
-Świetnie. Rozumiem, że chcesz nam towarzyszyć?
-Czemu nie.
TEDDY
Wchodzą do pokoju oboje, czuję, że coś stoi po złej stronie. Że coś jest nie tam, gdzie być powinno, że gdzieś coś zawiniło. Ale po co myśleć? Najlepiej puścić swój mózg po tej pięknej kafelce.
-A nie mówiłem? Problem rozwiązany. – Uradowany dziadek podaje mi pistolet.
-Zanim to zrobię mam jedno pytanie.
-Słuchamy – odezwał się drugi w mundurze policjanta.
-Czemu nie chcecie mnie od tego odwieść? Każdy po prostu kazałby mi iść do psychiatry lub coś w tym stylu. Powiedziałby, że źle wybrałem. No nie wiem, nie wydaje wam się to dziwne?
-Pozwól, że się przedstawię. Nazywam się Terry i tak mnie zapamiętaj. Już odpowiadam na twoje pytanie. A odpowiedź jest banalna: rzygać nam się chce naszym niepotrzebnym bezużytecznym życiem. Wstajesz rano, ubierasz się, jesz tosty i idziesz do pracy. W pracy to samo: kradniesz hasz od Portorykańczyków i czarnych. Wracasz do domu, czasami kochasz się z żoną. Idziesz się wysrać, a potem spać. I robisz to przez całe swoje pieprzone życie. A wiesz, czemu nie zrobię tego, co ty? Bo jestem katolikiem i sumienie zżera mnie na każdym kroku. Jednym zdaniem, razem z Toddem potrzebujemy rozrywki z twojej osoby.
-Nie krępuj się i śmiej – wkładam pistolet do ust i ciągnę za spust.
TODD
-O Jezu, Terry! To było takie niezaplanowane. Weźmy go jak najszybciej do lasu i pozbądźmy się go.
-Weź broń. Ja idę po worki.
Podchodzę do Teda i staram się wyciągnąć pistolet z jego zaciśniętej pięści. Nic z tego. Jego pośmiertny uścisk jest tak silny, że nie mam szans rozwarcia jego palców. Trudno - pistolet nie jest mi potrzebny. Po chwili wraca Terry, który ma ze sobą worki i taśmę. Niezbyt dokładnie pakujemy Teda w worki i oklejamy. Nie wygląda to najlepiej. Worki łatwo spadają, ale nie widać ciała. Idziemy do lasu. Terry nie odzywa się do mnie. Przeżywa pewnie moment swojej satysfakcji i rozrywki. Nie wnikam w to, przechodzę to na swój sposób. Zatrzymujemy się i kładziemy ciało na ziemi.
-I jak? Co z nim zrobimy? – pytam zdezorientowany sytuacją.
-Nie jestem pewny, co wybrać. Albo go zakopiemy albo spalimy. Jeśli zakopiemy jest możliwość znalezienia go po paru latach i mnóstwo zbędnych pytań. Jeśli jednak spalimy go, prawdopodobnie zostawimy trochę dowodów. Lecz, jeżeli spojrzelibyśmy na to ze strony roku, podczas zimy wszystko zostanie zatarte. Tak mi się wydaje przynajmniej.
Kucam przy Tedzie i zastanawiam się gdzie teraz jest, o ile jeszcze gdzieś jest.
TEDDY
Odchylam się i chwytam za kark dziadka. Pakuję mu dwie kule. Pierwsza przeszywa krtań i zatyka się na końcu szyi. Droga przechodzi przez podbródek, wybija lewe oko i ląduje w lewej półkuli mózgu. I dopiero teraz zrozumiałem. To nie świat potrzebuje zbawienia, to wcale nie moje życie jest złe. To ja sam potrzebuję zmiany. Ja sam doprowadziłem do tego wszystkiego. Bo jeśli zapominam, kim sam jestem, zapominam, że żyję. Zapominam, że żyję sam dla siebie. Obracam się i wypuszczam kolejne trzy kule z lufy w stronę Terry’ego. Pierwsza jest pusta. Trafia w drzewo. Przebija je najwyżej o dwa centymetry. Druga przebija jego żebro i zatrzymuje się na odznace policyjnej. Trzecia przestrzeliła jego kolano. Strzelam ostatnią. Przebija jego kark. I teraz rozumiem: żyłem swoim światem siedemnaście lat. To ja potrzebuję zmiany. Zapomniałem, kim jestem. Zapomniałem, po co żyję. Prostą drogą chciałem zapewnić sobie swoje nowe życie. Nic z tego. Nie odnalazłbym go. Nie odnalazłbym niczego. Nie wiem, kim jestem, nie wiem, po co żyję. Nie wiem, czemu żyję. Ale jeśli mam żyć, na jakich prawach się opierać? Co obrać za cel? Jak żyć tak, by być rozumianym przez innych? Podnoszę się i opieram o drzewo. Przestrzelony policzek boli jak cholera. Chyba trafiłem w jakiś jakiś układ oddechowy. Oddycham bardzo powoli, a kiedy chciałem krzyknąć do Todda: „Jebał cię pies sukinsynu” – wyplułem tylko krew i kawałki nietrwałej skóry. I teraz rozumiem. Teraz rozumiem, dlaczego to wszystko się stało. To jest moje nowe życie. Życie bez zasad, bez zrozumienia. Bez praw i moralności. Czy ma to swój sens? Ten wybór pozostawiam wam.

Todd Remington nigdy nie odnalazł swojego nowego życia. Jedyne, co udało mu się zrobić, to przejść połowę trasy do najbliższej autostrady. Potem przestał oddychać. Upadł na ziemię. Nie miał siły wstać. Nie miał siły się ruszyć. Zamarzł tak, jak reszta. Ale, czy tak naprawdę życie postawiło przed nim taki cel? Czy to on do tego doprowadził? Ten wybór pozostawiam wam.

***

tyle, to jest ostatnia czesc.
Przejdź na dół
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku
Oznacz temat jako nieczytany

Skocz do:  

Powered by phpBB modified v1.9 by Przemo © 2003 phpBB Group

| Dzieci OnLine | Suwałki | Gry online | Maluch |